Jan Owczarek
ANTEK
Antoni Lewkowicz, jeleniogórski krajoznawca i przewodnik sudecki
[1954-1982]
Został mi w pamięci jego uśmiech. Jakby trochę nieśmiały. A przecież Antek nie był chłopakiem nieśmiałym. Zawsze był aktywny i wyrazisty w tym co robił. A może jednak nie mam tu racji. Bo przecież, tak myślę, był wrażliwy, nawet subtelny. Typ intelektualisty, którego życiowe pomysły, tak jak i mnie, przywiodły do Technikum Hodowlanego w Sobieszowie.
Poznałem go już na początku pierwszej klasy, gdy okazało się, że w szkole istnieje Koło PTTK. Na zebranie przyszło kilkanaścioro uczniów z różnych klas, w tym kilku piątoklasistów, a wśród nich Antek Lewkowicz, który – jak się okazało – był prezesem. Zebranie miało charakter organizacyjny, bo należało wybrać po raz kolejny władze Koła, zaplanować wycieczki na rok szkolny, powierzyć ich organizację kolegom. Nie pamiętam, jak to się stało, że od razu uznano mnie za niekwestionowanego turystę i krajoznawcę, może dlatego, że już od siódmej klasy szkoły podstawowej należałem do PTTK i miałem już zdobyte pierwsze odznaki turystyczne GOT i OTP. W związku z tym skłoniony zostałem do przyjęcia obowiązków prezesa, które przekazał mi Antoni, natomiast ja poprosiłem go, żeby został moim zastępcą. Od tego czasu w technikum byłem czasem nazywany „Prezesem”.
W pierwszej klasie technikum byłem też gospodarzem klasy. Wpadłem na pomysł wycieczki krajoznawczej, takiej „objazdówki” w języku przewodnickim, po Dolnym Śląsku. Wychowawca, profesor Karol Jantas, znakomity nauczyciel historii, ochoczo wyraził zgodę. Autokar mieliśmy „swój” czyli szkolny, z panem Bońkiem jako kierowcą, a jako przewodnika „zamówiłem” właśnie Antka. Zgodził się chętnie, bo to była przecież dla ucznia nobilitacja, tym bardziej, że – podobnie jak ja – marzył o zostaniu kiedyś przewodnikiem. Nie pamiętam dokładnie trasy, ale zapewne był na niej Bolków, Świdnica, może inne miejsca. Mi utkwiła w pamięci Niemcza, w której byłem tylko raz, właśnie podczas tej wycieczki. Pozostałe obiekty, które zwiedzaliśmy, zatarły się w pamięci może dlatego, że sam później bywałem w nich wielokrotnie czy to indywidualnie czy w charakterze przewodnika. Dzień był słoneczny, majowy albo czerwcowy. Tak zapamiętałem.
V Olimpiada Krajoznawcza Dolnego Śląska
W maju 1974 roku uczestniczyłem wspólnie z Antkiem (a także z Ryśkiem z mojej klasy, Leonem z drugiej i Karolem Zacharczykiem – o Karolu Zacharczyku „Zacharze” jeszcze później wspomnę – oraz jeszcze jednym kolegą, którego imienia nie pamiętam, z piątej) w V Młodzieżowej Olimpiadzie Turystyczno – Krajoznawczej Dolnego Śląska[1]. Olimpiada odbywała się nad Jeziorem Witka w okolicach Bogatyni. Po raz pierwszy jechałem
Z Jeleniej Góry w kierunku zachodnim. Zobaczyłem po raz pierwszy Gryfów Śląski (z pociągu), a następnie Lubań (stacja Lubań Śląski), gdzie wysiedliśmy i chyba nawet kawałek przewędrowaliśmy się po tym powiatowym mieście. Z Lubania wyruszyliśmy PKS-em do Platerówki, a stamtąd powędrowaliśmy w stronę zlewu na Witce. Z autobusu PKS wysypało się w Platerówce (sławnej wiosce dawnych żołnierek – Plateranek) więcej ekip, z którymi mieliśmy rywalizować. Wspólnie dotarliśmy do Radzimowa. Ku mojemu zmartwieniu, ktoś z którejś z grup zatrzymał traktorzystę jadącego ciągnikiem ursus z pustą przyczepą i wszyscy wgramoliliśmy „na pakę”. Nie podzielałem entuzjazmu kolegów, bo liczyłem, że całą trasę przewędrujemy – jak regulamin wskazywał – pieszo. Dojechaliśmy do Zawidowa i stąd już rzeczywiście piechotą dotarliśmy do olimpijskiego obozowiska nad Witką. Mogę jedynie podejrzewać, że i Antek wolałby przewędrować całą trasę. Nad zalewem rozbiliśmy namioty (rozbijanie namiotu i gotowanie na kuchence spirytusowej to zresztą były jedne z licznych konkurencji turystycznych i krajoznawczych). Namioty mieliśmy trzy, więc nasza opiekunka, młoda nauczycielka, wychowawczyni z internatu, musiała nocować z którymś z chłopaków. Dla moich starszych kolegów było to powodem tajemniczych uśmiechów.
W następnych dniach uczestniczyliśmy we wszystkich turystycznych i krajoznawczych konkurencjach. Gotowanie na maszynce turystycznej, rozbijanie namiotu, wyznaczanie azymutu i obliczanie odległości, piosenka turystyczna, ocenianie zdobytych odznak turystyki kwalifikowanej. Jednak najważniejszymi konkurencjami był konkurs krajoznawczy i bieg na orientację. Chyba to Antek zadecydował, kto konkretnie w których z tych zawodów najważniejszych z powodu dużej punktacji weźmie udział. Nam młodszym (ja, Rysiek i Leon) przypadło bieganie na orientację w terenie. Starsi mieli się zmagać krajoznawczo. W konkursie krajoznawczym niewątpliwie liderem był Antek. „Zachar” i drugi z kolegów piątoklasistów stanowili, można rzec, „tło” dla wiedzy Antoniego, chociaż Karol („Zachar”) był też, zwłaszcza w późniejszych latach, bardzo doświadczonym turystą górskim. W następnych latach w rolę Antoniego w Szkole wszedłem ja. Tymczasem jednak zostaliśmy skierowani do konkursu: bieg na orientację. Decyzja Antka była trafna. Sprawdziliśmy się znakomicie, zajmując w biegu na orientację 1 miejsce na Dolnym Śląsku. Biegliśmy: Rysiek, Leon i ja, a terenem biegów były Bory Dolnośląskie, konkretnie ich część zwana Puszczą Zgorzelecką. Orientacja w terenie bez charakterystycznych punktów nie jest łatwa, bo nietrudno pomylić kwartały leśne, poprzecinane ustawionymi prostokątnie względem siebie leśnymi traktami. Gdy przybiegliśmy i jedliśmy w restauracji w Witce zasłużony obiad, to inni wciąż jeszcze biegali albo błąkali się po lesie. Poszukiwania niefortunnych biegaczy trwały do wieczora.
Rezultat ogólny naszych zespołowych zmagań: 4 miejsce na Dolnym Śląsku. Nieźle, gdy weźmiemy pod uwagę naszą peryferyjną, niewielką szkółkę, w której turystyką interesowaliśmy się bardziej indywidualnie niż w ramach Koła PTTK, wobec potężnych liceów i zespołów szkół zawodowych z dużych miast. To czwarte miejsce nas prześladowało przez następne lata, gdyż już w ramach Wojewódzkich Turniejów Turystyczno-Krajoznawczych w nowoutworzonym województwie jeleniogórskim, za każdym razem uzyskiwaliśmy podobny wynik. Więc to zdobyte po raz pierwszy 4 miejsce okazywało się najbardziej prestiżowe, bo uzyskane było w zmaganiach ze szkołami z całego Dolnego Śląska.
Dumni z osiągniętego wyniku wracaliśmy przez Zgorzelec do Jeleniej Góry. Skorzystaliśmy zatem z okoliczności i, jak przystało na krajoznawców, zwiedziliśmy Zgorzelec. Byłem w nim po raz pierwszy. Wydał mi się dużym miastem, bo w rzeczywistości, gdy weźmiemy pod uwagę część niemiecką grodu nad Nysą Łużycką, taki jest. Zwiedziliśmy park z monumentalnym Domem Kultury i centrum Zgorzelca. Podeszliśmy nad Nysę w pobliże Szkoły Podstawowej nr 1, w której po latach zdarzyło mi się być służbowo i udaliśmy się na dworzec autobusowy. Po Zgorzelcu oprowadzał nas, oczywiście, Antek. Zafascynowany byłem posiadaną przez niego mapą okolic, którą się pochwalił, obejmującą obszar Worka Turoszowskiego. Pewnie była to mapa czechosłowacka, a może enerdowska, bo u nas takich map nie było. Pamiątkami z tego, ważnego dla mnie wydarzenia, kojarzonymi z osobą Antoniego, pozostały mi odznaka uczestnika olimpiady krajoznawczej (1975) i zakupiona, pewnie w Zgorzelcu, widokówka z zabudowaniami administracyjnymi elektrowni Turów.
Niemcza
Jako że w pierwszych latach nauki w technikum byłem gospodarzem klasy, udało mi się namówić klasę i wychowawcę naszego, profesora Karola Jantasa, na jednodniową wycieczkę objazdową po Dolnym Śląsku. Szkoła miała własny autokar San H 100, którym dysponował pan Boniek, pełniący funkcję kierowcy zaopatrzeniowca (jeździł dostawczą nysą czy też żukiem – nie pamiętam), autobusem i był naszym instruktorem jazdy (w trzeciej klasie obowiązkowo zdobywaliśmy uprawnienia do kierowania samochodem osobowym i ciągnikiem). Do oprowadzania grupy zaprosiłem Antka, który już właśnie był po maturze, ale bardzo chętnie na tę ofertę przystał.
W piękny słoneczny, czerwcowy dzień ruszyliśmy na wyprawę. Nie pamiętam szczegółów dzisiaj, ale wiem, że byliśmy na pewno w Henrykowie i w Niemczy. Może to na sugestię wychowawcy, znakomitego nauczyciela historii, a może był to pomysł Antka, też tego nie pamiętam. W Henrykowie byłem po raz wtóry w okresie studiów podczas moich wędrówek po Dolnym Śląsku, ale w Niemczy tylko ten jeden raz, właśnie wtedy, w pierwszej klasie, na wycieczce, którą prowadził Antoni, marzący o tym, by zostać przewodnikiem i nosić przewodnicką „blachę”, podobnie jak ja, choć do matury było jeszcze daleko.
Krajoznawca
Antek był urodzonym krajoznawcą i turystą. Pasjonatem. Takich jest naprawdę niewielu. Okoliczności życia sprawiły, że spotkaliśmy się, „na styk”, w tej samej szkole. Ta pasja krajoznawcza jakoś nas zbliżyła. Mój starszy kolega gromadził mapy, broszury krajoznawcze, przewodniki, opracowania regionalne. Mimo młodego wieku, zgromadził tych materiałów sporo. Myszkował po antykwariatach. Kiedyś ze Szczecina przywiózł monografię „Karkonosze” Tadeusza Stecia. Przyszedł do mnie (chyba jedyny raz był u nas w mieszkaniu, choć mieszkał niedaleko, na Daniłowskiego, a my „Pod Koroną”) i sprzedał mi tę książkę za cenę zakupu. Wiedział, że mnie na pewno zainteresuje, bo przecież Tadeusz Steć, mistrz przewodnictwa w Sudetach, nie był osobą w światku turystycznym nieznaną. Mam tę zacną publikację do dzisiaj, jedyną pamiątkę mojego z Antkiem turystycznego koleżeństwa.
Kiedy Antek zginął, jego mama wszystkie krajoznawcze rzeczy przekazała do PTTK. W tym czasie na Zabobrzu, w wykupionym mieszkaniu Zarząd Wojewódzki zorganizował Pracownię Krajoznawczą, z wciąż rozrastającą się biblioteką. Pracownią zajmowali się działacze z Oddziału PTTK „Celwiskoza” (istniał wówczas taki w Jeleniej Górze), panowie Rześniowiecki i Jawurek. Liczna przekazanych publikacji była na tyle duża, że Zarząd Wojewódzki PTTK podjął uchwałę, by Pracowni (a może tylko Bibliotece?) nadać imię Antoniego Lewkowicza. Niestety, gdy po niezbyt fortunnej dla Jeleniej Góry reformy administracyjnej, w ramach której stolica Karkonoszy utraciła status miasta wojewódzkiego, Zarząd Wojewódzki został zlikwidowany, a Oddział PTTK „Sudety Zachodnie” nie był w stanie sam udźwignąć kosztów utrzymania Pracowni. Została podjęta decyzja o przeniesieniu Biblioteki im. Antoniego Lewkowicza do Szkoły Górskiej w Karpaczu. Była po latach próba odtworzenia biblioteczki krajoznawczej w moim I LO (miała się nią opiekować koleżanka geografka i przewodnik sudecki Ewa Parfianowicz). Ja byłem gotów też godzinę w tygodniu poświęcić na pracę (społecznie)w tej biblioteczce. Nie wyszło nic z tego. Obecnie, jak zostałem poinformowany przez Andrzeja Mateusiaka, urzędującego prezesa Oddziału PTTK „Sudety Zachodnie” w Jeleniej Górze, księgozbiór Pracowni Krajoznawczej jest pod opieką Oddziału, pewnie Komisji Krajoznawczej, a sama pracownia już została reaktywowana[2]
Antek Lewkowicz, mimo młodego wieku, dysponował naprawdę dużą wiedzą krajoznawczą, zwłaszcza wiedzą o naszym karkonoskim regionie. Dzisiaj byłby może jednym z najlepszych krajoznawców w Polsce, mimo że przecież wybitnych krajoznawców jest u nas dostatek, często mocno utytułowanych. Źródłem jego krajoznawczej wiedzy była pasja i marzenie o przewodnictwie górskim. Ze mną było podobnie.
Przewodnik
Niewiele mogę powiedzieć o Antkowej aktywności przewodnickiej. Przewodnikiem został w krótkim czasie po ukończeniu technikum. Trzeba jednak powiedzieć, że kursy przewodnickie nie były organizowane tak często jak dzisiaj. O przyjęciu na Kurs Przewodnicki, a potem do zawodu przewodnickiego , potrzebna bułana początek całkiem spora wiedza o górach, o najbliższej okolicy, wymagana była odpowiednia kondycja, zdobycie Górskiej Odznaki Turystycznej minimum w stopniu srebrnym (jeśli nie złotym – już nie pamiętam).
Antoni spełniał te wymania pewnie z dużą nadwyżką. Wówczas głównym szkoleniowcem na kursach przewodnickich, prowadzonych wyłącznie przez PTTK, w Jeleniej Górze był Tadeusz Steć. Steć, autor książek o Karkonoszach, pierwszych polskich kursów przewodnickich, był niekwestionowanym mistrzem przewodnictwa sudeckiego, znakomitym gawędziarzem, człowiekiem o rozległej i pogłębionej wiedzy z różnych, czasem bardzo odległych dziedzin. Antek, tak jak pamiętam, też potrafił opowiadać ciekawie. Pewnie trochę wycieczek poprowadził, bo ja w pierwszych latach mojej praktyki przewodnickiej, mimo że nie byłem przewodnikiem pełnodyspozycyjnym, dostawałem zleceń dużo. Niestety, kariera Antoniego jako zawodowego przewodnika trwała krótko. I niewiele tu o tym mogę powiedzieć. Dowiedziałem się jedynie od Andrzeja Mateusiaka, urzędującego prezesa Oddziału „Sudety Zachodnie” w Jeleniej Górze, że uprawnienia Antoni uzyskał w 1980 roku.
Wędrówki do górskich chatek
W światku młodych turystów naszego regionu, ale chyba nie tylko naszego, panowała taka swoista młoda na „chatkowanie”. Jego istotą było nocowanie, a nawet przemieszkiwanie w położonych w górach „chatkach”. Nie były to schroniska PTTK-owskie czy PTSM-owskie, tylko położone wysoko w górskich lasach domki myśliwskie, postawione przez leśników władającego karkonoskimi lasami hrabiego Schaffgotscha. Ich nazwy to leżący na zboczach Hutniczego Grzbietu „AKT” (chatka Akademickiego Klubu Turystycznego), „Morganka” usytuowana na zboczach Śnieżki, „Chatka Puchatka” w Kowarskim Grzbiecie, Chatka Sudeckiego Klubu Wysokogórskiego, „Chatka Wielkanocna”, „Goprówka” czyli „Chatka pod Śmielcem”, należąca do SKW i GOPR, no i „Smogorniak”, strażnica SOP, do której chodziłem w późniejszym okresie szkolnym i w czasach akademickich często, bo należałem do Klubu „Niepylak” PTTK/SOP. Nie sposób pominąć „Domku Myśliwskiego”, który należał w tamtym okresie do Akademickiego Klubu Turystycznego, a obecnie jest w nim ośrodek edukacyjny Karkonoskiego Parku Narodowego. To w Karkonoszach, natomiast w Górach I zerskich były takie chatki – bazy pracowników leśnych. Najbardziej znana była „Bycza Chata” w Grzbiecie Kamienickim i nienazwana, ale ja ją sobie nazywam „Chatka nad Sińcem”, nieco ponad drogą z Rozdroża Izerskiego do Rozdroża pod Kopą na tak zwane Młaki. Nocowałem w niej chyba trzy razy, ale pierwszą do niej wyprawę odbyłem z Antkiem. Ta drewniana chałupa, leżąca w ciemnozielonym świerkowym borze wyposażona była chyba jedynie w piętrowe prycze i kominek. Nam to nie przeszkadzało. Przy ogniu kominkowym gwarzyliśmy o naszych wycieczkach, turystycznych planach i marzeniach. Antoni ładnie śpiewał, więc gdy za oknem chałupy mroczył się izerski bór, mój towarzysz wędrówki śpiewał turystyczne i niepoprawne polityczne piosenki. Jedna z nich to „Murka”, „błatnaja russkaja piesnia”, antyradziecki „Grisza” i „U samawara lieżit maja Masza…”. Ale najpiękniejsza, która mi została w pamięci (pozostałe też pamiętam) to słowacka pieśń „Helpa”.
Drugim celem naszych wypraw to chatka AKT na Hutniczym Grzbiecie. Antoni nie wybrał najprostszej drogi, czyli czarnego szlaku z Jagniątkowa do „Petrovki”, tylko wędrówkę z Przesieki śladem niedokończonej Drogi Sudeckiej. Interesował nas przebieg tej planowanej przez Niemców (i częściowo siłami jeńców wojennych wykonanej) szosy. Szliśmy ścieżką po już uformowanej w zasadzie drodze, przy której leżały pryzmy kamienia, ale przyroda coraz śmielej wdzierała się na tę niedokończoną część Drogi Sudeckiej, pokrywając milczeniem ciężką pracę i tragedię setek więźniów wojennych, z których pewnie wielu przy tej drodze spoczywa. Była karkonoska jesień i drzewa pokryte pięknymi kolorami liści dodawały uroku tej trochę odkrywczej wędrówce. Przekroczyliśmy potok Czerwień w Kozackiej Dolinie, gdzie ponoć Lisowczycy stoczyli potyczkę z jakimś podjazdem Szwedów w czasie wojny trzydziestoletniej i jakąś ścieżynką dotarliśmy do „AKT-u”, w którym było już sporo studenterii ze sławnym szalonym i genialnym matematykiem „Pedrem” (Jerzym Pietraszką) z Wrocławia. Było ciekawie i barwnie, zwłaszcza że nasze górskie opowieści i pieśni, i nowe znajomości ułatwiało krajowe wino, wniesione dzielnie w plecakach.
Na cieplickim cmentarzu
Antek spoczął na cieplickim cmentarzu w wieku zaledwie dwudziestu sześciu lat. Niejasne są okoliczności jego śmierci w trakcie kolejowej podróży gdzieś w okolicach Zielonej Góry. Grób Antoniego Lewkowicza zdobi kamienna granitowa płyta, jakby w intencji przedstawiająca górę. Tylko imię i nazwisko, rok urodzenia i śmierci i napis: przewodnik sudecki. Jest jeszcze cmentarny medalion ze zdjęciem zmarłego, z którego się Antoni nieśmiało uśmiecha.
Niech jeszcze będzie mi wolno wspomnieć krótko Karola Zacharczyka, kolegę z klasy Antoniego z Technikum hodowlanego w Sobieszowie. „Zachar” był pewnie częstym towarzyszem wędrówek Antka. Wysoki, szczupły, świetny turysta, choć wiedzą krajoznawczą swojemu rówieśnikowi ustępował. Karola spotkałem wiele lat, a nawet dziesięcioleci, na szlaku między „Odrodzeniem” a „Petrovką”. Potem gdzieś zniknął. Gdy już w czasach współczesnych kilka lat temu próbowałem go odnaleźć w Internecie, dowiedziałem się, że też już odszedł. A był, jak wyczytałem, wieloletnim redaktorem „Wiadomości Wędkarskich”. Jego młodzieńcza pasja turystyczna przesunęła się w stronę wędkarstwa. Karol wyruszał na wyprawy nie tylko na polskie wody, ale chętnie wędkował w górskich rzekach Norwegii, czym dzielił się z czytelnikami, pokazując przy okazji zdjęcia z trofeami. Zmarł w listopadzie 2018 roku, spoczywa na Cmentarzu Wolskim w Warszawie.
Dzisiaj Antek i Karol wędrują po niebiańskich szlakach, gdzie wody czyste i trawa zielona.
_____________________________________________________
[1] Jak się zorientowałem, Olimpiada ta jest realizowana do dzisiaj. Odbyła się we Wrocławiu już jej 55 edycja (ta, w której uczestniczyłem, była V). Po reformie administracyjnej Brałem jeszcze udział jako uczestnik w czterech kolejnych Turniejach Turystyczno – Krajoznawczych nowoutworzonego województwa jeleniogórskiego. A po latach także jako juror).
[2] Tu linki do materiałów o pracowni w Bukowcu: https://jbc.jelenia-gora.pl/dlibra/collectiondescription/1278
https://jbc.jelenia-gora.pl/dlibra/collectiondescription/1348 Księgozbiór Biblioteczki im. Antoniego Lewkowicza obecnie, jak poinformował mnie A. Mateusiak, znajduje się w biurze jeleniogórskiego Oddziału PTTK – niedostępna, spakowana w kartonach.
